Wednesday, October 21, 2009

weekly telegraph

ostatni tydzień w telegraficznym skrócie wyglądał tak:

Środa
cały dzień wolny (i całe szczęście, bo strasznie wiało i ogólny stan pogody można było określić dwoma słowami, tj. "do" i "dupy"). niestety, wieczorem trzeba było opuścić (syfską, bo syfską, ale ciepłą) Drużbę i udać się do teatru na sztukę za 10 euro, co się średnio opłacało, zważając na tłumy grup szkolnych, które wykazywały wyraźne braki w edukacji teatralnej (mieliście coś takiego? my chodziliśmy co jakiś czas w gimnazjum do teatru i mieliśmy takie zajęcia z aktorami). pięć razy w ciągu przedstawienia dzwonił telefon, rozmowy, śmichy-chichy, gwizdy i piski jak na koncercie Dody...
a samo przedstawienie nawet nawet, ciekawie zrobione retrospekcje i niektórzy aktorzy całkiem w porządku. zachwytu nie ma, ale źle nie jest.

Czwartek
upłynął pod znakiem podróży do Krakowa. trochę się bałam, bo doniesienia o pogodzie w Polsce nie były zbyt optymistyczne, a w Żylinie okazało się, że pociąg z Krakowa miał trzygodzinne opóźnienie... ale opuściłam Żylinę zgodnie z planem, dojechałam do Zwardonia, gdzie pan konduktor kazał się przesiąść na autobus. autobusem dojechaliśmy do Żywca, po czym dalej sru pociągiem. mniej więcej na północ od Trenczyna przez okno można było podziwiać krajobraz zimowy. śniegu był co najmniej po kolana, wielkie czapy na dachach i drzewa całe białe.
w Żywcu wsiadłam do przedziału ze Słowaczką i razem marzłyśmy. konduktorowi zrobiło się nas żal i wziął nas do ogrzewanego przedziału. od Czechowic-Dziedzic gadał z nami o kalendarzu Majów, o końcu świata i teoriach spiskowych (ulubione tematy Madziarki :D ), potem opowiadał, jak sobie zamontował silnik w rowerze i wysiadł w Oświęcimiu.
do Krakowa dotarłyśmy z półgodzinnym opóźnieniem, więc nie było źle. na dworcu czekali na mnie Ewa i Rafał, zabrali mnie do domku i podali pyszną kolację. no, żyć nie umierać :)

Piątek
był dniem-biegania-po-Krakowie. byłam w IFS, gdzie nastał nowy porządek i wszystkim rządzi pani Kasia :) i pojawiły się kolejki do sekretariatu... potem byłam na szybkiej plotkowej kawie z Madziarką, z wizytą w biurze, u Ewy na uczelni i na obiedzie. odprowadziłam Ewę na pociąg, pojechałam do rodzinki brata, na zakupy. spakowałam się (plecak miałam dwa razy większy niż przy przyjeździe) i udałam się na urodziny Rafała w pokoju obok ;)

Sobota
kolejny dzień w podróży, tym razem do Popradu. spotkałam moją znajomą Słowaczkę z pociągu, trochę pogadałyśmy i rozstałyśmy się na stacji w Popradzie. ja poczekałam chwilkę na Martina i poszliśmy razem do niego do domu.
śmieję się, że w Popradzie zdarza mi się jeść najlepsze jedzenie na Słowacji, więc przyjeżdżam tam prawie co tydzień :)

Niedziela
miała być TYM dniem. dla niewtajemniczonych - miałam skakać ze spadochronem (w tandemie z instruktorem rzecz jasna), ale. po pierwsze, spóźniliśmy się na pociąg, a po drugie skoków nie było z powodu silnego wiatru. także spędziłam kolejne miłe popołudnie w Popradzie i pojechałam do Bratysławy. z przeziębieniem.

Poniedziałek
powrót do szkoły. nic szczególnego. katar, kaszel, boli gardło.

Wtorek
szkoła i przeziębienia ciąg dalszy. udało mi się w końcu uzyskać podpis pod zmianami do LA. mam zatkane uszy. blah.

Środa
czyli dziś. samopoczucie troszkę lepiej, wieczorem zaplanowany teatr.

No comments:

Post a Comment